Po naszym ostatnim wpisie czekalismy na osobe, ktora miala nas odebrac z hostelu i zawiezc na dworzec kolejowy. Odprowadzeni zostalismy az do naszego przedzialu. Pan powtorzyl nam raz jeszcze abysmy byli ostrozni i nie zgubili biletow na pociag.
Podroz pociagiem relacji Hanoi-Lao Cai zajela nam 9h. Wiedzac, ze jedziemy noca i trzeba miec sile na kolejny dzien by rozpoczac trekking spalismy w soft sleeper - czyli kuszetki i 4 osoby w przedziale. Jechalismy z para Australijczykow. Po 30 minutach jazdy, do przedzialu zapukal pracownik pociagu oferujac nam pyszna herbate jasminowa. Michal niestety nie mogl zasnac i spal zaledwie 3h, a Pola przespala 3/ 4 drogi takze calkiem niezle.
O 5.00 rano, zaspani wysiedlismy na dworcu pociagowym w Lao Cai. Pani juz czeka na nas - trzymajac w reku kartke z naszymi nazwiskami. Nastepnie aby dostac sie do SaPa - czyli wioski wypadowej w wietnamskie gory musielismy jeszcze busikiem jechac przez 1h. Dotarlismy do naszego hotelu "Mountain View" gdzie mial czekac na nas nasz guide w gory (nalezy podkreslic ze nie wolno uprawiac trekkingu na wlasna reke- trzeba wypelnic odpowiedni papier aby uzyskac zgode i miec zapewnionego guida).
Ku naszemu zaskoczeniu zamiast isc prosto w gory jak bylo pierwotnie w planach mila niespodzianka bylo zaoferowanie nam sniadania, wziecie prysznica i mozliwosc zostawienia plecakow podoznych. Jak mozna sie domyslec z wszystkich propozycji skorzystalismy.
O godzinie 09.00 zwarci i gotowi poznalismy naszego przewodnika gorskiego Tuyena, 24latka. Okazalo sie rowniez, ze kazda wycieczka w tutejsze gory ma zapewnionego
'sherpe', ktory nosi jedzenie. Od rozpoczecia trekkingu juz na wysokosci 1900 m n.p.m natura nie dawala o sobie zapomniec. Delikatny deszcz nieustannie padal a wilgotnosc powietrza dalo sie mocno odczuc przez subtropikalna roslinnosc, ktora ja gromadzila. Rowniez sciezki byly bardzo wymagajace. W tutejszych gorach aby poknac 100 m n.p.m wymaga to wielokrotnego przejscia gorek po drodze. Porownanie abyscie sobie to wyobrazili - aby wejsc na Giewont musicie po drodze zaliczyc 3 Kasprowe Wierchy (wchodzac i schodzac). Od momentu rozpoczecia trekkingu az do jego zakonczenia sciezki sa zostawiane na dzialanie natury. Oznacza to do podtrzymania sie i asekuracji specjalnie podciete bambusy (nalezy uwazac bo niektore z nich nie byly zbyt mocne). Jest to jedyna forma zabezpieczenia sie podczas schodzenia np z niemalze pionowej sciany kamieni. Po wejsciu z powrotem na szlak po lunchu zaczyna sie... Sciezki cale sa zalane woda. Nie mija chwila juz mamy cale buty przemoczone. Nie przejmujemy sie tym wcale, bo trzeba byc czujnym na szlaku. Chodzenie po gorach oprocz nieustannego wysilku fizycznego i walki wewnetrzej to jest rowniez nieustanna lamigowka umyslowa, ktora polega na wiecznej koncentracji- gdzie najlepiej postwawic dany krok aby nie stala ci sie zadna krzywda.
Tuyen jest niesamowity, ubrany jest w bluze adidasa, jeansy oraz KALOSZE! Myslimy sobie 'samobojstwo'. Jednak on porusza sie po kamieniach jak kozica gorska. Nawet gdy mu noga ucieknie do boku nic mu sie nie dzieje! Kazdy napotykany przez nas przewodnik jest podobnie ubrany. Smieszny kontrast do turystow takich jak my ktorzy maja specjalne buty trekkingowe i ubrania przeciwdeszczowe. A 'szerpowie' to juz wymiataja - nosza sandaly zapinane na cienki paseczek.
Po 3h znajdujemy sie na wysokosci 2900 m n.p.m. Tuyen nas chwali, ze szybko nam poszlo - 5 h gdzie regularnie jest to 7h. To jak? Atakujemy dzis Fanxipan (3 143 m n.p.m)? Pierwotnie mielismy w ostatnim obozie sie przespac i nastepnym rankiem atakowac szczyt. Naradzamy sie. Decyzja zapada - idziemy. Mamy sile i czas nam sprzyja przed zapadnieciem zmroku. Wchodzac na ostatni etap z kazdym krokiem spotyka nas coraz to gorsza niespodzianka. Efektem mocnego deszczu jest sliska nawierzchnia, bloto po kostki. Przez to zdecywanie wolniej idziemy. Po 1,5h naradzamy sie we trojke - w takim tempie nie zdazymy przed zapadnieciem zmroku. Wracamy do obozowiska.
W namiocie jest glosno i wesolo - jest z nami grupa Wietnamczykow... niestety nic nie rozumiemy. Podano nam pyszna kolacje : ryz a do niego oddzielna micha z kurczakiem, wolowina oraz tofu w sosie pomidorowym. Pola opylila cala miche tofu tak jej smakowalo!
Na takie warunki spania nie kazdy by sie nadawal - my to przezylismy bez narzekania. Na dechy polozona mata a na niej karimata. Wsunac sie tylko do spiwora i jestesmy gotowi do spania :) W nocy niesamowicie glosno wiatr wial i deszcz mocno zacinal. O poranku zapada decyzja - nasz Fanxipan zakonczyl sie wczoraj na wysokosci 3000 m n.p.m. Zabraklo 143 m. Nie jest to jednak dlas nas niepowodzenie tylko sukces. Cieszymy sie, ze potrafilismy sie wycofac ze wzgledow bezpieczenstwa. W dniu dzisiejszym (20.09) wejscie na szczyt bylby w gorszych warunkach przez deszcz, ktory padal przez cala noc. Decydujemy sie na zejscie. Nieustannie poruszamy sie po trasie wypelnione woda oraz blotem. Smiejemy sie ze procz trekkingu mozemy to nazwac survivalem w pewien sposob. Przez to droga powrotna jest nieprzyjemna. Czujemy zmeczenie naszych kolan - sa mocno nadwyrezone.
Ta wyprawa byla dla nas wielkim wyzwaniem, z ktorej niesamowicie sie cieszymy. Niestety nie mielismy pogody ktora nam sprzyjala i wiekszosc czasu widoki gor byly przysloniete chmurami. Wielkimi, puszystymi chmurami.
Kiedy wrocilismy do hotelu pracownik sie spytal jak nam poszlo. Opowiadajac mu o wyprawie odparl bysmy sie nie przejmowali poniewaz to Budda jest sprawca tego deszczu takze to jego wina. Wina Buddy? Niech bedzie i tak :) Umylismy porzadnie buty z blota, a teraz Michal od 3 godzin je suszy suszarka :)